Drakula, obozowiska na granicach, sielskie klimaty..., czyli 5000 km w PODRÓŻY cz. I
autor: Iwona Niemczewska
Moja córka poprosiła, abyśmy odwiedzili zamki Drakuli. Transylwania - brzmi egzotycznie, dopóki nie dodamy Rumunia, która nie kojarzy nam się zbyt obiecująco jako kierunek wakacyjnych podróży, a szczególnie kierunek turystyki kulinarnej.
Jak co roku tydzień wakacji spędzamy w agroturystykach na wschodzie Polski, rozkoszując się dzikością przyrody, prostym codziennym życiem i smacznym lokalnym jedzeniem. W tym roku trafiliśmy do Sobiboru, znanego z niemieckiego nazistowskiego obozu zagłady, który funkcjonował od maja 1942 roku do października 1943 roku. Przerażające, że w tak małej wsi i w tak krótkim czasie Niemcy urządzili obóz, w którym zagazowali prawie ćwierć miliona Żydów. Na szczęście 14 października 1943 roku Żydzi przetrzymywani w obozie zbuntowali się i wybuchło powstanie, w trakcie którego zbiegło około 300 więźniów, a obóz zakończył swoją niechlubną działalność.
Obecnie ta malownicza wieś znana jest z Siedliska Sobibor, które od ponad 10 lat prowadzi charyzmatyczna Ewa, nie bojąca się żadnej pracy, dzielnie radzi sobie z dużym terenem na krańcu kraju, goszcząc osoby z całej Polski oraz z zagranicy. Siedlisko składa się z kilku drewnianych chat oraz dwóch domków na palach. Ewa twardą ręką zarządza Siedliskiem, będąc przy tym pełną uroku śliczną blondynką. Wszystkiego dogląda i dba, aby goście dobrze się tutaj czuli. Teren jest ogromny, także można grać w badmintona, biegać, jeździć na rowerze, leżeć w hamaku lub na leżaku. Gospodyni organizuje masaże, spływy kajakami po Bugu, można też odpocząć w saunie lub najzwyczajniej nic nie robić, obudzić się, zjeść pyszne śniadanie i dzień spędzić po swojemu.
Nie muszę wspominać, że takie miejsca ściągają sympatycznych ludzi, więc tutejszy zwyczaj, wprowadzony przez Ewę, jedzenia popołudniowego posiłku przy wspólnym stole, powoduje, że goście szybko się poznają i wspólne rozmowy przeciągają się do późna. Ostatnie minuty pobytu także wskazują na dbałość o jakość. Kupione prezenty w maleńkim sklepiku Ewa pięknie pakuje, aby sprawiły jeszcze większą radość obdarowanym. Udało mi się spędzić kilka godzin z dziewczynami w kuchni Siedliska. Gotowałyśmy we wspaniałej atmosferze lokalne dania. Dużo ich zostało do przetestowania, więc zapewne jeszcze tam wrócę.
Niestety, w końcu trzeba było opuścić gościnne progi Siedliska i ruszyć do Transylwanii. Po drodze zaplanowaliśmy zwiedzanie Lwowa, na który mieliśmy półtora dnia. Niestety, na granicy, pomimo stosunkowo małej kolejki, przetrzymali nas prawie 8 godzin. Powróciły stare czasy i od razu człowiek w duchu dziękuje za Unię Europejską i bezproblemowe poruszanie się po jej krajach. Tutaj kierowcy wpychają się poza kolejką, jeszcze inni jadą do przodu zupełnie poza kolejnością. Ukraińskie służby dwukrotnie sprawdzają auta, aby udaremnić ewentualne przemyty. Jeśli do tego dodamy ponad 30°C na zewnątrz, to podróż samolotem w danym momencie staje się zdecydowanie pierwszym wyborem, ale... No właśnie, zapewne byłoby wygodniej i raczej szybciej, ale w samolocie nie zamknęliby nam drogi, co z kolei nie dostarczyłoby nam możliwości podróżowania pomiędzy uroczymi polami słoneczników. Piaszczysta droga z dużymi koleinami, dziurami, a do tego eskorta pana na skuterze. Gdy zatrzymaliśmy się, aby zrobić zdjęcia słonecznikom, w mgnieniu oka pan się pojawił i nas obserwował, a następnie towarzyszył nam przez kilkanaście kilometrów do drogi asfaltowej.
Jechaliśmy drogą, której nie ma na gps, ponieważ ta, którą nawigacja w ramach objazdu nam zaproponowała, po kilku kilometrach stała się nieprzejezdna na przejeździe kolejowym nadającym się raczej do ruchu traktorów lub czołgów, a nie do ruchu samochodów osobowych. W czasie tego objazdu w pewnym momencie zrównaliśmy się z pociągiem relacji Paryż - Kijów, którego stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia, na co wskazywały też głośne efekty dźwiękowe. Pociąg z łatwością wyminęliśmy, bo poruszał się z prędkością 30 km/h. Te surrealistyczne sytuacje na Ukrainie wywołały w nas sentymentalny nastrój i, pomimo wielu godzin spędzonych w samochodzie, po dotarciu do Lwowa po północy wybraliśmy się na miasto, które tętniło życiem. Mnóstwo ludzi na ulicach, w lokalach. Sporo turystów oraz lokalnych. Ulica fajnie ubrana, wesoła. Sporo lokali czynnych 24 h, także można jeść i pić przez całą dobę. Nazajutrz czekał na nas Roman Chołoniewski, przewodnik mówiący świetnie po polsku. Zaczęliśmy wycieczkę przez żydowskie dzielnice, następnie najstarszą część Lwowa, z wąskimi uliczkami i starymi placami, potem część fabryczną z dobrze znaną Polakom gorzelnią Baczewskiego i pojechaliśmy odkrywać okolice.
Widzieliśmy po drodze mnóstwo kościołów, pomników. Jednym z mniej oczywistych był pomnik Jerzego Kulczyckiego urodzonego na ziemi przemyskiej, który dzięki swojemu sprytowi, odwadze i umiejętności posługiwania się językiem tureckim uratował w 1683 roku oblężony Wiedeń przed poddaniem się wielkiemu wezyrowi tureckiemu. Jerzy podstępnie wykradł się z miasta, skontaktował z księciem lotaryńskim i przyniósł do Wiednia wieści zapowiadające odsiecz. Dzięki tej informacji miasto wytrwało i nie poddało się dobrowolnie do czasu nadejścia pomocy. W podziękowaniu Kulczycki dostał dom, pieniądze, tytuł tłumacza języka tureckiego, a dodatkowo mógł wybrać łup z obozu wroga. Ku zdziwieniu wszystkich, wybrał worki z czymś, co przypominało karmę dla wielbłądów. Dodatkowo został zwolniony na 20 lat z podatków. Otworzył pierwszą kawiarnię w Wiedniu, w której serwował kawę słodzoną miodem z dodatkiem mleka. Wiedeńczycy polubili ten trunek, a następnie inne kraje poszły śladem Wiednia, gdzie serwowano "kawę po wiedeńsku" - czyli kawę z mlekiem. Dzięki Kulczyckiemu pijemy dzisiaj cappuccino, late macchiato i inne kawy mleczne.
Lwów od 1247 roku funkcjonuje pod obecną nazwą za sprawą księcia Daniela Halickiego wywodzącego się z dynastii Rurykowiczów, który nazwał tak miasto na cześć swojego syna Lwa. Miasto ma ciekawą historię i to widać na każdej starej uliczce. Mnóstwo ciekawych zabudowań i jeszcze ciekawszych opowieści. Zdziwiło mnie, że na lwowskiej starówce do 2006 roku woda dostarczana była drewnianym wodociągiem z XVII w. Z Lwowa skierowaliśmy się do Żółkwi, założonej w 1597 przez hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Miasto wraz z zamkiem zostało zaprojektowane jako miasto idealne, miało przypominać Zamość, który także był miastem prywatnym. Żółkiew otoczona była przez mury obronne z czterema bramami, z których Zwierzyniecka oraz część murów zachowały się do dzisiaj. Żółkiew była ulubioną rezydencją króla Jana III Sobieskiego, który najwięcej czasu spędzał właśnie tutaj. Król dbał o miasto, za jego czasów Żółkiew wypiękniała i stała się silnym miastem ze szkołą pisania ikon, manufakturą fajansu, a nawet drukarnią hebrajską. Król odnowił i wyposażył kościół dominikanów, a także wspierał budowę synagogi oraz klasztoru bazylianów. Wiele istotnych uroczystości odbywało się wówczas w Żółkwi. Dzisiaj warto spędzić tutaj kilka godzin, zwiedzając te wszystkie piękne budowle oraz ciekawie urządzone muzeum. Lwowianie twierdzą, że mają tutaj swój mały Wawel ? jak nazywają kościół św. Wawrzyńca, gdzie są pochowani: Sobiescy, Żółkiewscy i Daniłowiczowie, a nawet wieżę z Pizy. Wszystkie zabytki były piękne i ważne, ale na mnie największe wrażenie zrobił drewniany kościółek z 1720 r. Ciekawostką jest drewno użyte do jego budowy, które leżało w słonych wodach źródlanych przez dziesiątki lat - dzięki temu nie gniło, nie pękało i nie paliło się. Kościół pierwotnie był zbudowany bez gwoździ w miejscu, gdzie wyciągano z solanek drewno, następnie rozkładany i ostatecznie ponownie zbudowany już na swoim miejscu. Na dachu tego pięknego kościółka są drewniane gonty.
Jadąc i wyjeżdżając z Żółkwi, towarzyszy nam piękna przyroda Roztocza. Tutejsza zieleń jest niesamowicie soczysta, a to za sprawą padających tutaj nawet tego lata deszczów. Tego dnia zwiedziliśmy jeszcze mnóstwo ciekawych miejsc, a po drodze Roman opowiadał nam o Ukrainie. Granice powinniśmy byli przekroczyć w Drohobyczowie, bo jest to zdecydowanie mniej popularne miejsce. Paliwo można tankować na stacjach benzynowych, których logo ma kolor zielony, Socar - azerbejdżańska firma jest OK, Shell - najlepszy, ale nie należy tankować na stacjach z logiem niebieskim.
Na Ukrainie, zazwyczaj na wsiach i w miastach, są kościoły trzech wyznań:unicki, prawosławny i katolicki. W samym Lwowie jest 120 kościołów. Ukraina jest największym producentem na świecie słonecznika i miodu, a tutejsze pszczoły są odporne na różne choroby i eksportowane w różne miejsca na świecie. Jest 4. producent zboża i broni (!) na świecie. Po drodze bardzo często mijaliśmy piękne krzewy Kaliny, symbol Ukrainy, która tutaj powszechnie jest używana w kuchni. Jej owoce są zdrowe, ale kwaśne.
Zatrzymaliśmy się na chwilę w małej wsi, aby z gospodarstwa kupić tutejszy twaróg, mleko i śmietanę. W pobliskim sklepie kupiliśmy chleb i suszoną rybę. Ryba została na wieczór, a na lunch zjedliśmy chleb polany tą śmietaną i twaróg. Popiliśmy słodkim schłodzonym mlekiem prosto od krowy. Niesamowicie przepyszny lunch. Pani miała jeszcze baranią głowę (po naszemu kozią brodę) i piękne kozaki.
Na zakończenie dnia wróciliśmy do Lwowa, którego patronem jest Jerzy - pogromca smoków. Pojechaliśmy na dworzec zbudowany w 1904, a zaprojektowany przez polskiego architekta Władysława Sadłowskiego, który zbudował jeszcze 20 innych dworców, ale Lwowski uznawał na najlepszy. Ciekawa budowla, warta tej wycieczki. Po drodze mijaliśmy wyższe uczelnie, których jest 43 we Lwowie, a kształcą 200 tys. studentów, w tym także sporo Polaków. Na tutejszej Politechnice studiuje aż 36 tys. studentów. Warto też pojechać na kawę lub kolację do zbudowanej w latach 1852?54 Cytadeli, w której urządzony jest dzisiaj luksusowy hotel pięciogwiazdkowy. Cytadela została pięknie odremontowana, a na jej murach nadal widać dziury po kulach.
Na koniec dnia pojechaliśmy na cmentarz we Lwowie, który został założony w 1786 r., ale już w XVI w. na tych terenach chowano zmarłych na dżumę. Obecnie leży tutaj około 300 000 ludzi. Spacerując pięknymi alejami, widzimy niesamowite nagrobki. To tutaj spoczywa Maria Konopnicka, Artur Grottger, Gabriela Zapolska, a na wprost wejścia jest grobowiec rodziny Baczewskich. W wydzielonej części cmentarza Łyczakowskiego, nazywanego cmentarzem orląt lwowskich, pochowano 300 poległych. Dzień pełen emocji, pięknych krajobrazów, zrobionych mnóstwo kilometrów, pod górę, na czworakach, dobiegł końca i w dobrych nastrojach poszliśmy z Romanem na kolację do lokalu na uboczu, gdzie turystów nie było widać, jedzenie było przepyszne, a na skrzypcach grała pani, która na co dzień gra we lwowskiej filharmonii. Wielu mieszkańców Lwowa nadal ma sentyment do Polaków, więc są dla nas sympatyczni. Pani skrzypaczka opowiadała o swoich podróżach do Polski i gdyby nie obowiązki, siedziałaby z nami, prowadząc przyjacielską rozmowę.
Ukraina jest piękna, zatem uzbrajając się w cierpliwość na przejściach granicznych, uważnie wypatrując dziur w drogach, można tam spędzić bardzo przyjemnie czas. Jeśli mamy ochotę na więcej, to warto umówić się z Romanem, który wiedzę ma niesamowitą.