Nakarmić turystę
Krótki weekendowy wyjazd do Bukaresztu wzbudził we mnie nie tylko zachwyt wielkością i pięknem samego miasta, ale poruszył szereg myśli związanych z karmieniem turystów, czyli gości.
Tak, stawiam na równi oba te pojęcia, chociaż w środku odczuwam, że operujemy nimi w gastronomii oddzielnie. Statystycznie lepiej traktujemy z atencją znanego nam gościa niż pogubionego z przewodnikiem turystę (przemilczam jego narodowość i z tym związane korzyści).
Jestem w rumuńskiej stolicy w celach turystycznych, przejdę wszystkie muzea i parki, analizując piękno, szukając podobieństw i różnic do tego, co znam i w tym króciutkim czasie postaram się zjeść najpopularniejsze dania tutejszej gastronomii. W pełni świadoma jestem, że bez rezerwacji w weekend do najmodniejszych miejsc nie wejdę, chyba że ominę pory kolacji, obiadów i stanie się cud. To miejsca, do których kieruje się cały turystyczny ruch lub takie, o których jest głośno kulinarnie. O rekomendację, dokąd warto się udać, zawsze proszę tych, którzy bywają i Internet, w którym wybieram opinię i zdjęcia. Na podstawie negatywnych opisów i talerzy sfotografowanych przez gości podejmuję decyzję ? omijać czy forsować. Złe recenzje przygotowują mnie na to, co realnie mogę zastać. Negatywny personel, pomylone dania, nieprzyzwoity czas oczekiwania, doliczony serwis i oczywiście fatalną kuchnię. Zdjęcia pokazują realny wygląd serwowanych talerzy. Ilość przyznanych punktów w oceniających serwisach jest dopiero początkiem dla moich obserwacji. Przy ograniczonym czasie biorę pod uwagę bliskość tych miejsc względem zabytków, które mam na trasie. To stwarza sytuacje, że trzeba czasem zjeść w miejscach opanowanych przez tłum tak przypadkowych gości, jak ja, czyli turystów. I wtedy lubię wiedzieć, jakie pułapki mogę ominąć świadoma negatywnych komentarzy. Z ciekawostek - czasami przy negatywnym komentarzu sprawdzam, gdzie jeszcze bywał oceniający i jaki typ gastronomii jest mu najbardziej bliski.
Turysta weekendowy w kilkuposiłkowym pobycie jest gotów nagromadzić maksymalną wiedzę o tutejszych daniach, napojach, manierach i gościnności. Może być absolutnym ignorantem wobec naszej historii, tradycji, poziomu życia lub ma w głowie pewne wyobrażenie miejsca w świecie, które zajmujemy. W głowie przećwiczcie sobie teraz, jak wyobrażacie sobie Rumunię. Kulinarnie też. Przed nami odwrócenie roli, zatem ugościmy w Polsce kogoś, kto postanowił nas obejrzeć i w poszukiwaniu zachowa się jak ja. Najpierw będzie musiał poznać najbardziej typowe i reprezentacyjne nasze dania. Część z nich, po głębszej analizie, nie ma sensu w określonych sezonach. Widok to okrutny, gdy Japończyk w pełnym słońcu lata, poznaje smak bigosu poprzedzony flakami i czekadełkiem ze smalcu. Zamówił zgodnie z rekomendacjami, bo tysiące takich jak on dokonało podobnego wyboru. Nie podejrzewam, że flaki rumuńskie są najpopularniejszym daniem w każdym bukaresztańskim blokowisku, aczkolwiek widniały (i jadłam je) w kolejnym i kolejnym karmiącym przybytku. Szczęśliwie w listopadzie, a nie w sierpniu.
W lokalu z kuchnią rumuńską najpierw szukam tego, co tutejsze i zarekomendowane przez poprzedników. W zbyt rozbudowanych kartach lubię oznaczenia sugerujące co: pochodzi stąd, sugeruje szef, zostało nagrodzone, najbardziej smakuje gościom. Małe mam zaufanie do kelnerskich rekomendacji, chyba że pokonam dystans traktowania mnie jako turysty i przekonam obsługę, że liczę na szczerość i prawdę. W jednym z ostatnich odwiedzanych miejsc w bardzo turystycznym Gnieźnie powiedziałam kelnerce, że z największą ochotą zamówię czerninę, ale pod warunkiem, że warto, bo w lodówce w domu czeka na mnie jej gar. Zapadła cisza, przebiegły po głowie różnorakie myśli i padło szczere wyznanie, że goście chwalą, ale ona zdania nie ma, bo nie jadła tego osobiście nigdy. Czernina była świetna! W bukaresztańskich serwisach nikt nie miał ochoty na rozmowę. Ktoś inny przyjmował zamówienie, ktoś inny zabierał lub znosił talerze. W tej wielopolskiej restauracji było podobnie. Wymusiłam kontakt i zyskałam zaangażowanie, którego, jak pokazywała obserwacja innych, nie było w pakiecie obsługi. Na bank u Japończyka z bigosem zabrakło dialogu i mądrze opracowanej karty. Jestem pewna, że wszystkie te miejsca konsekwentnie prowadzą ją przez wszystkie sezony bez zmian. Chłodnik lub dyniowa trafiają na nieczytelną tablicę w kącie sali, a serwis konsekwentnie roznosi szarlotkę z lodami i schabowego z kapustą kiszoną przez cały rok.
Pakiet ciekawych propozycji w turystycznej kuchni Bukaresztu wyczerpał się przy mojej trzeciej wizycie w restauracji. Na te same hity i brak pomysłu nie miałam już ochoty. Nie przestawałam też myśleć o tym, jak naprawdę przygotowany jest Kraków, Warszawa i Trójmiasto do sensownego turystycznego karmienia. Krążą o tym czasami legendy, bo nikt z nas, mieszkańców, sam w nich nie bywa. Te miejsca utrzymują się latami, pękają w szwach i regulują wyjątkowo wysokie czynsze. Pozostawiają u swoich przypadkowych gości wizerunek kuchni polskiej zaskakujący. O nic innego nie walczą poza utargami i sprawną wymianą stolików. Mają idealną lokalizację do popularności. I nic wartego uwagi dla regularnego gościa.
Trójmiasto jest pełne turystycznej gastronomii. Utartymi szlakami drepcze zagraniczny gość i dokonuje przypadkowego wyboru. Z bałtyckich odmętów odławia się tu owoce morza do obowiązkowej w menu zupy rybnej i krewetek z masłem czosnkowym i bułką. Kraków daje schabowego z cząstką cytryny i frytkami. Łańcut polską pizzę z widokiem na pałac. Turystycznie mamy jeszcze w ofercie tatara i carpaccio, wybór makaronów z dodatkami i czekoladowy suflet z owocami leśnymi. Niezwykle cenimy sobie w polskiej kuchni frytki i na przystawkę smalec lub Cezara. Dobrze, że te pobyty weekendowego zwiedzania trwają tylko przez maksymalnie cztery posiłki, bo potem trzeba by zapytać Internetu, gdzie w Bukareszcie zjem wreszcie sushi.
Podsumowując! Karmienie turystów to wyjątkowe możliwości. To samograj, który trafia nam się, gdy jesteśmy na szlaku. Możemy niczego od siebie nie wymagać i najprostszą drogą zdobywać utargi bez duszy. Możemy też to robić z odrobinę większą misją. Ułożyć karty z rozmysłem uwzględniającym to wszystko, co wiemy o potrzebach naszych gości. Nie robić kalki konkurencji i spróbujmy karmić tak, by w oczach mieszkańców wyglądać na autentyczny, właściwy smak. Warto mieć narrację dla swojej kuchni i dań. Wyróżni nas ona i pozwoli obronić brak bigosu w karcie lipcowej. Wypada rozejrzeć się po produkcie regionalnym i uczulić na niego kelnera przy pracy. I już nigdy nie widzieć w swoich gościach turysty, którego tylko karmimy. Mamy w sobie coś z ambasadora własnego kraju.
Agata Wojda
szefowa kuchni